Nathii M. Nathii M.
626
BLOG

Opowieści wakacyjne cz. 9 "Nowy Jork i US Open"

Nathii M. Nathii M. Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Pięć lat temu byłam zupełnie inną kobietą. Piękną, szczupłą, przy kasie i żyjącą w przeświadczeniu, że jest jakąś dziennikarską gwiazdą. Oczywiście – w dziedzinie tenisa. Ok, to nie jest „Tramwaj zwany pożądaniem”, tylko blog.

W takich warunkach przyrody, trochę z przypadku, zostałam korespondentką „Rzeczpospolitej” na turnieju US Open 2009. Misja była z gatunku impossible, ponieważ nie przyznano nam akredytacji. Na miejscu można było ujrzeć nastolatków z plakietkami „media” (albo lokalnych blogerów, albo czyjeś dzieci). No ale nic. Im więcej przeszkód, tym weselej.

Zaczęło się ciekawie już w Berlinie, skąd odlatywał samolot przez Paryż do Nowego Jorku. W stolicy Niemiec trwały wtedy Mistrzostwa Świata w lekkiej atletyce. Kiedy dziadek do nas dzwonił i opowiadał o tych wszystkich medalach Polaków tamtego wieczora, to myśleliśmy, że robi sobie z nas bekę.

Następnie się okazało, że w centrum Berlina trudno jest znaleźć otwartą restaurację po godzinie 22. Samolot odlatywał około 5 rano, ale tata nie chciał szukać lotniska w obcym dużym mieście w nocy. Miasto przestało być obce, bo w kilka godzin obeszliśmy na pieszo większość podstawowych zabytków. Wylądowaliśmy na koniec w jakiejś kafejce urządzonej w jamajskim stylu, z piaskiem na podłodze. Zaraz za nami weszła lekkoatletyczna ekipa Jamajki. Pewnie trzeba było łapać i robić wywiady, ale byłam zbyt zajęta panicznym lękiem przed podróżą samolotem.

Z całej wyprawy najgorsze było lotnisko De Gaulle’a w Paryżu. Panowała tam atmosfera niezmąconej niczym dekadencji i brakowało tylko Louisa de Funesa próbującego zaprowadzać porządek. Pasażerowie naszego lotu zjeżdżali ruchomymi schodami do małego pomieszczenia, w którym od razu zaczęło brakować miejsca. Toteż ludzie na siebie wpadali i nie mieli możliwości, żeby przejść dalej. Ktoś się wreszcie opamiętał i wyłączył schody po kilku minutach naszych krzyków, gdy już sobie połamaliśmy wszystkie nogi.

Francuski pogranicznik zobaczył polski paszport. „Ooo… dzień dobry pani! Jak się pani ma? Co słychać? Dobrze znam polski?” – zaczął dopytywać z francuskim akcentem, kompletnie ignorując milion ludzi z tyłu.

W samolocie było całkiem w porządku. Może oprócz tego, że sąsiad z fotela obok wylał mi na spodnie czerwone wino. O dziwo, wszystko zeszło bez śladu, więc albo to nie było prawdziwe wino, albo amerykańskie mydło w toalecie jest jakieś lepsze niż nasze.

Zanim człowiek zostanie wpuszczony na ziemię amerykańską, musi wypełnić kwestionariusze – co ze sobą wiezie, gdzie będzie mieszkał, kiedy wyjedzie. Kwity sprawdza pogranicznik. Prowadzi także wywiad. „So you’re a tennis journalist? Who is your favourite tennis player?” – pyta. „Agnieszka Radwańska” – odpowiadam. Pan patrzy trochę podejrzliwie. „Polish top twenty player” – uzupełniam. Pan niby wierzy, ale tak jakoś nie do końca. „Also, Venus Williams” – dodaję w nagłym przypływie geniuszu. Pan się rozpromienia i pozwala przejść dalej.

Może to głupie, ale miałam wrażenie po wyjściu z lotniska, że chodzę do góry nogami.  Inne plakaty, olbrzymia ulica, a na jej środku dość wysoki ciąg betonu. Wszyscy jeżdżą dużymi samochodami. I jeżdżą szybko. „Jak się wpadnie na ten beton, to można się dość łatwo zabić” – nieśmiało mówię znajomej za kierownicą. „Właśnie o to chodzi – żeby o tym pomyśleć”. Mówi znajoma i dodaje gazu.

Mieszkałam w Tuckahoe. To taka urocza wieś w hrabstwie Westchester, 40 minut pociągiem od nowojorskiej stacji Grand Central. Poranki kojarzą mi się z kawą po turecku i plotkami z sąsiadką z Czarnogóry. Potem 10 minut na pieszo do pociągu, po drodze kanapka i kawa na wynos ze Starbucksa, który się mieścił na stacji. Raz mi się zdarzyło wylać tę kawę na bluzkę. Białą, rzecz jasna.

Podobno nie istnieje coś takiego, jak szczególny pech, że coś przytrafia się tylko nam, albo że jak wylewamy, to tylko na białe rzeczy, ale trudno mi w te wywody naukowców uwierzyć. Ponieważ bardzo spieszyłam się wtedy na mecz Agi z Patricią Mayr-Achleitner, podbiegłam do pralni chemicznej tuż przy dworcu i zapytałam obsługującego Filipińczyka (ta nacja bowiem zdominowała przemysł pralniczy w Nowym Jorku), czy umie mi to szybko wywabić. On na to, że tak, ale jak sobie zrobię z nim zdjęcie i będzie mógł je wrzucić na swojego Facebooka. OK, niech będzie, więc przeczekałam kilkanaście minut za kotarą i bluzka była jak nowa.

W obliczu ludzkich frustracji nad zmianami abonenckimi w T-Mobile, warto przytoczyć, jak takie rzeczy załatwia się w krainie najdzikszego kapitalizmu. Okazuje się, że z każdego telefonu (na przykład z mojego polskiego) nie zadzwonisz do Polski. Mało tego, nie zadzwonisz poza Nowy Jork. Musisz kupić specjalny telefon do połączeń międzynarodowych. No to biorę na Bronxie jakiś najtańszy. Abonament na nielimitowane połączenia za 45$. Przyznajmy – tanio. Ale kiedy wchodzę do domu (jak oni to sobie obliczyli, że człowiek wejdzie do domu i nie będzie mu się chciało wracać z awanturą?) – taki SMS: „Witaj! Dziękujemy za wybór naszej oferty! Podwyższyliśmy Ci właśnie abonament do 60$!”

Moda. Teraz buty Venezii zeszły na psy, ale wtedy były naprawdę dobre. Nic dziwnego, że mogłam w szpilkach przechodzić cały dzień. Momentem dumy było usłyszenie komplementu na „Flushing Meadows” od szykownej pani: „Wow, gdzie kupiłaś takie ładne buty?”„Uhmm, Poland. Just flying  to Poland to do some shopping once in a while, you know.”

Pewnego dnia specjalnie chodziłam 3-4 godziny po Manhattanie i w tym czasie liczyłam kobiety na szpilkach. Naliczyłam 3. Jedną byłam ja, jedna również mówiła po polsku, a jedna po rosyjsku. Tyle jeśli chodzi o image miasta z „Seksu w wielkim mieście”.

Uwagę natomiast przykuwają osoby jeżdżące na wózkach inwalidzkich z powodu otyłości. I to nie dwie, trzy osoby, tylko dziesiątki. Widok, którego nie było mi dane oglądać nigdzie w Europie, nawet w Londynie. Ogólnie dostępne jedzenie – okropne. Na korty US Open nie można wnieść nic swojego i trzeba było żreć te ich hamburgery czy „dietetyczne” zwiędnięte sałatki w cenie dobrego obiadu na Rynku we Wrocławiu. Miałam nawet wątpliwą przyjemność się zatruć. Na pocieszenie – nie ja jedna. Jak głosi wieść gminna, pomór padł również na kilku tenisistów, którym pokarm dostarczał ten sam dostawca.

Wylądowałam więc na pogotowiu na Bronxie. Nowy Jork jest ogólnie dwujęzyczny. Ważne napisy są umieszczane w języku angielskim i hiszpańskim. Ale do mnie akurat zwracano się po hiszpańsku (może wyglądam na Portorykankę). Kiedy człowiek zadeklaruje, że nie umiera, wędruje do kolejki i musi swoje odczekać.  Warto, bo można odczuć fachową pomoc, kiedy już do niej dojdzie.

Pierwsze pytanie zadaje pani pielęgniarka. Zabiera cię do ustronnego miejsca, pochyla się w konfidencji i szepcze: „Czy jesteś ofiarą przemocy domowej?” Kiedy powiesz, że nie, wtedy pani pielęgniarka powie, że nie musisz się bać i oni są przygotowani na to, żeby udzielić ci pomocy. Jeśli wymagasz diagnozy, idziesz do osobnego pomieszczenia, ubierasz szpitalny ciuszek, kładziesz się na łóżko i czekasz na lekarzy. Najpierw przychodzi lekarz młodszy stażem i zbiera wywiad (u mnie: arabskiego pochodzenia). Potem przychodzi już pani doktor specjalistka (u mnie: Greczynka) wydaje wyrok i za chwilę wraca z lekarzem zabiegowym. Tu – z Irlandczykiem, którego żona pochodzi z Wrocławia. Poza tym, wszystkich odwiedza laborant pytający, czy chcesz zrobić sobie badanie na obecność wirusa HIV.

Mecze. Ach, no tak. Spotkałam się z miłym przyjęciem ze strony polskiego teamu i ogólnie nie miałam problemów z pozbieraniem cytatów (no, może Łukasz Kubot po przegranej z Tatsumą Ito nie chciał się wypowiedzieć, ale po takiej porażce, gdzie Kubot grał na pełnym paraliżu z pozbawionym jakiejkolwiek amunicji Japończykiem to się nie dziwię).

Szczególnie miło wspominam uprzejmość Marty Domachowskiej, która rozmawiała w deszczu i bez parasola, choć wołali ją już do samochodu. Matka i Fryta – tradycyjnie, przesympatyczni, przemili. Aż żal, że przegrali w pierwszej rundzie z amerykańskimi nastolatkami. Jeden z nich już nie gra, a drugi to Ryan Harrison. Trudno wytłumaczyć, jak naszym udało się to przegrać, bo byli lepsi. A kibice amerykańscy po każdym grubszym słowie ze strony naszych panów pytali mnie: „Co on powiedział?” – „He’s just generally displeased with his shots” – tłumaczyłam.

A największym źródłem cytatów i anegdot był papa Radwański. Urszula grała z Kristiną Barrois. „Pani da taki tytuł do Rzeczpospolitej: 1 września Polka zagra z Niemką”. Dałam. Niestety, ten 1 września taki dla nas niefartowny. Wszystko, co myślę o Urszuli Radwańskiej, jej grze, umiejętnościach, potencjale i słabościach, znam z tamtego meczu. Ula gra fantastycznie, wszystko pod kontrolą, mocno, technicznie, precyzyjnie. Jedna piłka. Ula się marszczy i mówi do siebie: „Co ty grasz?”. Ula się sypie, w jej grę wkrada się niepewność uderzeń. Przegrywa mecz. Barrois ze swoim sprytnym tenisem była potem o krok od pokonania rozstawionej z 1. Dinary Safiny, ale ta sztuka udała się dopiero rundę później – młodziutkiej bezkompromisowej Czeszce, Petrze Kvitovej.

Jerzy Janowicz dobrze sobie radził w eliminacjach. Wygrał dwie rundy i miał grać z Devvarmanem (tak, tym samym od how many times). Hindusa widziałam pierwszy raz na oczy. Hindus w tenisie kojarzy się raczej z wielkim serwisem i doskonałymi wolejami, a Devvarman tymczasem serwuje po 120 km na godzinę i do wszystkiego dobiega. Wydaje mi się, że Janowicz by to wygrał, ale spadł deszcz i mecz opóźnił się o kilka godzin. To zdecydowanie wpłynęło na dyspozycję psychiczną Polaka, który był wtedy nastolatkiem i miał przed sobą szansę na pierwszy awans do turnieju wielkoszlemowego.

Nie przynosiłam za bardzo szczęścia Polakom. Mecz Agi Radwańskiej z Marią Kirilenko toczył się na korcie 11. Było dużo słońca. Od razu koło mnie z jednej strony usiadł Kader Nouni ze swoją wiecznie znudzoną miną, jakby miał zaraz paść na twarz, a z drugiej – ówczesny narzeczony Maszy, Igor Andriejew. Tak więc byłam w doborowym towarzystwie VIPów. Niestety, Rosjanka kompletnie zdominowała Polkę fizycznie w ważnych momentach i wygrała w trzech setach. Jedyny pozytyw z tego był taki, że widziałam Maszę z bardzo bliska i muszę przyznać, że jest przepiękna bez żadnego retuszu (a druga rzecz, którą muszę przyznać, to że i nasza Aga przez pięć lat bardzo wyładniała).

Potem Aga pokłóciła się z Ulą podczas gry w debla. Boczny kort, zbliża się noc. Na stadionie głównym Venus Williams masakrowała bodajże biedną Rybarikovą, a Polki wygrywały spokojnie z Ipek Senoglu z Turcji i Jarosławą Szwedową z Kazachstanu. A potem miały do siebie nagle pretensje. Kibice tureccy pytali mnie, o co tam chodzi, bo trudno to było objąć rozumem bez tłumaczenia (chociaż z tłumaczeniem również). Myślę, że między innymi ten mecz wpłynął na Agę, żeby debla lżej traktować, a w końcu całkowicie odpuścić.

Na wejście na główne korty trzeba było czekać nawet i po 40 minut, bo taka była kolejka. Dlatego głównie siedziałam na bocznych. A tam też się działy ciekawe rzeczy. Najbardziej w pamięci utkwił mi mecz między Angelique Kerber a Andreą Petkovic. Angie przebijała się wtedy przez kwalifikacje, Andrea była szerzej nieznana. Mecz był długi i totalnie beznadziejny, żadna nie umiała porządnie zaserwować. Ale nie o to chodzi. Po jednej stronie wrzeszczeli polscy kibice, po drugiej – serbscy. Pośrodku przemykali przerażeni wrzaskami rdzenni niemieccy turyści, którzy myśleli, że sobie obejrzą w spokoju mecz dwóch Niemek.

Za Horacio Zeballosem z Argentyny chodziło kilkanaście pań po sześćdziesiątce. Ze wszystkimi zrobił sobie zdjęcie i wycałował je po policzkach. Nicolas Lapentti wyeliminował Stana Wawrinkę, kibice ekwadorscy oszaleli ze szczęścia. Potem Nicolas przegrywał w pięciu setach z Denisem Istominem. Cieszyła się niewielka grupa z flagą Uzbekistanu. Kiedy grał Chilijczyk Nicolas Massu z Chilijczykiem Fernando Gonzalezem, kort odleciał w kosmos. Kiedy grał Dudi Sela, cała trybuna była pokryta flagami Izraela. Mówi się, „amerykańscy kibice”. Tę atmosferę robią kibice o korzeniach z całego świata, którzy w Stanach mieszkają. Również Polacy. Nasi pozapisywali się do obsługi turnieju jako kelnerzy w loży VIP. Na zebraniu przed turniejem Polak pyta: „Czy jak dostaniemy teraz plakietki a nie mamy dyżuru, będziemy sobie mogli chodzić na mecze?” I za karę wyznaczyli go do debiutu dopiero w czwartek, żeby przez pierwsze trzy dni kupował bilety.

Mnie to wyszło akurat na dobre, bo dzięki polskiej pomocy, po przygodzie z kawą na bluzce, w pogoni za meczem Agi z Mayr-Achleitner, udało mi się wcisnąć na świetne miejsce w kolejce. W tym miejscu muszę podziękować wszystkim Polakom, którzy mi pomogli na turnieju – zwłaszcza pewnemu fotografowi i szefowi ochrony, którzy mi wynosili kawę z biura turnieju. To było niewątpliwie ciężkie dziennikarskie przeżycie.

Kolejki po bilety, łapanie zawodników między kortami, 20 minut na metro, godzina (prawie?) metrem w przyjemnym towarzystwie wędrownych muzyków grających „Chan Chan” z Buena Vista Social Club, pół godziny czekania na pociąg, automat sprzedający bilety który zawsze mi wypluwał dolary, 40 minut pociągiem (tu pisałam relację w zeszycie), 10 minut do domu, a potem tylko przepisać tekst na komputerze koleżanki bez polskich znaków na klawiaturze (polskie znaki – metodą kopiuj-wklej). Żeby szef miał na rano na biurku.

Amerykańscy kibice odlatywali nawet nie przy siostrach Williams, tylko przy Melanie Oudin. To jest ta sama Amerykanka, którą opisywałam bez superlatyw przy okazji turnieju w Pradze w maju. A wtedy – kobieta z misją. Pokonała kolejno Rosjanki: Pawljuczenkową, Dementiewą, Szarapową i Pietrową. Zatrzymała się w ćwierćfinale na Woźniackiej, ale wcześniej demonstrowała świetny tenis oparty na wybieganiu i zabójczym forehandzie.

Ja osobiście najmilej wspominam mecz między Chelą a Hewittem, oglądany z przyjacielem z tenisowego forum, australijskim trenerem. Późno wyszliśmy z loży Heinekena (wyobraźcie sobie, że tylko u nas w Polsce sprzedają w opakowaniach Heinekena takie siki; w USA to naprawdę smakuje jak piwo). W blasku zachodzącego słońca huśtałam się z orzeźwiającym drinkiem na huśtawce w namiocie. To był koniec upalnego dnia. Można było odpocząć. Można było się podpisać na ścianie mazakiem. Nathii z Polski. Na meczu Hewitta nie mogliśmy się dopchać do kibiców australijskich i usiedliśmy z Argentyńczykami. Mecz był dobry, Chela miał swoje szanse ale to Hewitt wygrywał. Zrezygnowany kibic argentyński odwraca się do nas i mówi: „Jak nie umie z nim wygrać, to mógłby go chociaż opluć” (nawiązując do tego, co Chela już wcześniej raz Hewittowi zrobił).

Turniej wygrali Kim Clijsters i Juan Martin del Potro. Tak wyszło, że nie widziałam żadnego meczu Kim. Widziałam del Potro. Ale finał oglądałam już ze Szczecina, gdzie po raz ostatni pracowałam w biurze prasowym. Wracałam do Berlina 11 września (dlaczego to nie dziwi, że bilet lotniczy był wtedy znacznie tańszy niż w inne dni). Mecze odwołane, padał deszcz. Manhattan wyglądał jak z filmów Woody’ego Allena. Były kamieniczki z portierami, był ulewny deszcz,  a ludzie w kremowych płaszczach przemykali z parasolkami, kubkiem kawy i torebką z pączkami w ręku.

Pochodziłam kilka godzin po mieście, złapałam katar. Znajoma z moją 30-kilową torbą w bagażniku odebrała mnie z miasta i zawiozła na lotnisko. A tam baner: „Uwaga: świńska grypa. Jeśli zauważysz pasażera, który kicha i kaszle, zgłoś go nam. Dla powszechnego bezpieczeństwa, musi zostać przebadany i poddany kwarantannie”. Wiecie, jak trudno wytrzymać bez kichania na lekcji. No, to trzy godziny na lotnisku – jeszcze trudniej. Ale problemy zaczęły się dopiero w samolocie, bo tam już nie byłam w stanie blokować kaszlu, a samolot przez warunki atmosferyczne nie mógł wystartować. Pasażerowie patrzyli na mnie z przerażeniem w oczach, ale na szczęście, nikt mnie nie podkablował obsłudze. Widocznie uznali, że i tak już było za późno.

Pierwsza wizyta na Flushing Meadows. Dziennikarzy chyba się nie zapamiętuje, ale tak się złożyło, że to Aisam Qureshi mnie poznał od razu, a ja jego dopiero po dłuższej chwili.

- Lipa. Przyjechałem tu i nie dostałem się do eliminacji. Zabrakło jednego wycofania.

- No, u mnie też lipa. Przyjechałam i nie mam akredytacji.

Życzyliśmy więc sobie nazwajem powodzenia. Qureshi dostał się w ostatniej chwili do debla w parze z Jarkko Nieminenem. Panowie wygrali jeden mecz, ale to był początek deblowej kariery Pakistańczyka. Rok później na tych kortach wystąpił w finale. A ja? Przeżyłam chyba największą przygodę swojego życia. A rok później, za zwrot podatku, spędziłam równie sympatyczny wakacyjny miesiąc w Moskwie.

Nathii M.
O mnie Nathii M.

C'est moi.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości