Nathii M. Nathii M.
312
BLOG

"Przyjaźń", odc. 70 - ostatni

Nathii M. Nathii M. Kultura Obserwuj notkę 31

Santiago zamierzał odpalić papierosa w kolejnym lokalu, w którym palenie było zabronione, ale postanowił nie stwarzać zagrożenia pożarowego.
- Nazywała się Ines Guevara i była dla mnie kimś... w rodzaju matki. On, Victor Sanchez, jest dla mnie kimś w rodzaju mendy. Skończona szuja i kanalia. Wykorzystał dobra wolę Ines do zdobycia map, a potem z zimną krwią do niej strzelił. Czy któryś z punktów jest dla ciebie niejasny?
Kolumbijczyk opowiadał beznamiętnie, powoli. Tak, jakby cały gniew wyparował i została tylko chęć zamknięcia historii widowiskową puentą. Ta myśl zaniepokoiła Annę. Za dużo spokoju było w jego słowach. Wzruszyła ramionami, by kontynuował.
- W sobotę zamierzają nas zaatakować. Świetny plan logistyczny - mogę tylko przyklasnąć. Urodziny, wielu ludzi, element zaskoczenia, odcinają nam każdą możliwą drogę ucieczki.
Anna przełknęła ślinę ze zdenerwowania. Tam musiał kryć się podstęp.
- No dobrze, a gdzie haczyk? Odwołujecie imprezę?
- Nie, ponieważ Miguel nie jest świadom sytuacji. Niech sobie świętuje, a my zajmiemy się resztą. Mapy są fałszywe, sam je rysowałem. Valenzuela z przyległościami idą na pewną śmierć.
Dziewczyna skoncentrowała się na czasochłonnej procedurze rozbijania lodu słomką. Cholera. Jeżeli nie ostrzegę ich w porę, to... to... ze wszystkich przyjaciół, których kiedykolwiek miałam, zostanie mi Lola.
- Mhmm. Rozumiem. Dlaczego pan mi o tym powiedział?
- Właściwie, to nie wiem. Chyba chciałem ci zaimponować przenikliwością.
Polka wybuchnęła śmiechem. Podobno nawet najwięksi popełniają błędy, a do tych zalicza się niewątpliwie megalomania połączona z przerostem męskiej ambicji. Wiedziała już, co chce zrobić.
- A co będzie ze mną?
- W nocy wrócisz do celi, a po akcji się zastanowię. Natomiast jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór, zabieram cię na Statuę Wolności.

Jeden z charakterystycznych punktów Nowego Jorku był o tej porze niedostępny dla zwiedzających. Nawet, gdyby udało im się dotrzeć na miejsce wcześniej, odbiliby się od tabliczki nakazującej rezerwować bilety z rocznym wyprzedzeniem. Dziennie na koronę statui może się udać tylko dwustu czterdziestu zwiedzających, w dziesięcioosobowych grupach, w tempie trzech grup na godzinę. Anna zadowoliła się taką informacją, gdyż nie miała ani zamiaru, ani ochoty na wjazd do góry.
- Nas door selection nie obowiązuje - ucieszył się pan Zuleta. - Mamy znajomości w administracji Parków Narodowych, które zarządzają tym obiektem. Pozwoliłem sobie zorganizować wejściówki już wcześniej.
- Ależ naprawdę nie musimy tam wchodzić!
- Zobaczysz, jak tam jest fajnie! Wreszcie znowu można wchodzić na koronę. Wprawdzie trzeba przejść dodatkowo jakieś sto pięćdziesiąt schodów, ale jeśli boisz się o nogę, wezmę cię na ręce.
- Nie... po prostu... za dużo fatygi. Lepiej jedźmy do domu.
Santiago się zdenerwował. Tyle zachodu na nic.
- Chcesz jak setki innych par gapić się na miasto z Mostu Brooklyńskiego? Przecież to oklepane! Wszyscy tam łażą! Zobaczyć miasto z korony tej pięknej pani, to dopiero coś! Wchodzimy!
Chwycił Annę za nadgarstek i dość brutalnie pociągnął za sobą.
- To jest dar Francuzów dla Amerykanów. Stare czasy. Dzisiaj Francja nic by im nie dała - opowiadał, gdy jechali windą.
- Nam Związek Radziecki ofiarował Pałac Kultury i Nauki. Ludzie go bardzo nie lubią, nie dlatego, że jest brzydki, chociaż tak brzmi oficjalna wersja, ale dlatego, że jest od świętej pamięci ZSRR. A podobno o zmarłych mówi się tylko dobrze albo wcale.
Po chwili podjęła przerwany wątek:
- Musimy się tarabanić na samą górę?
- Musimy.

Nowy Jork rozbłyskał milionami światełek. "Niebo gwiaździste nade mną, niebo gwiaździste pode mną" - chciałoby się zakrzyknąć. W towarzystwie dwóch latynoskich ochroniarzy zatrudnionych przez Parki Narodowe, Santiago starał się popchnąć Annę w kierunku barierki. Ku swemu zdumieniu spostrzegł, że cała się trzęsie i ma zamknięte oczy. Delikatnie poprowadził ją do przodu, objął w talii i poprosił o otwarcie powiek. Uczyniła to z wielkim trudem, wpijając palce w przedramię chłopaka. Wiało. Trzęsła się coraz mocniej, nawet solidny uścisk nie był w stanie jej uspokoić. W końcu wykonała zwrot i rzuciła się Santiago na szyję.
- Mam lęk wysokości... Straszny, straszny, straszny... - szeptała.
Pan Zuleta stał mocno zdezorientowany. Przemógł się, by pogładzić ją po głowie, ale nie wiedział, czy to nie zamysł jakiegoś tricka. Nogi dziewczyny były jednak jak z waty. Chyba nawet cichutko chlipała mu w koszulę. Dyskretnie poprosił ochroniarzy o asystę i we trójkę udało im się doholować spanikowaną Annę na dół. Pewność siebie dopiero odzyskała w taksówce i zaczęła tłumaczyć.
- To przez Naomi. Albo przeze mnie i przez Lolę. Albo przez cholerną telewizję, że pokazywali tę pieprzoną telenowelę o wymownym tytule "Zbuntowany Anioł". Wszyscy oglądali to gówno dla akcji, która oczywiście była szeroko zakrojona, a ja - dla hiszpańskich słówek. Tamtego dnia w moim domu była awantura. Rodzice Loli awanturowali się u innych sąsiadów, więc we dwie oglądałyśmy telewizję u niej w mieszkaniu. Naomi miała roczek z groszami i nie umiała chodzić. Siedziała w kojcu. I wtedy niestety okazało się, że umie się czołgać, oraz że kojec ma w siatce dziurę.
- Twojej Loli siostra?
- Tak, jej siostra. Podpełzła do fotela i - nie wiem jakim cudem - wciągnęła się na fotel, a z niego na parapet. Okno było otwarte, bo to środek lata. Nawet nie słyszałyśmy, jak coś gruchnęło. Kiedy Polsat puszcza ryczące reklamy, to i bomba atomowa by ich nie przekrzyczała. Dopiero potem... gapie zaczęli wołać. Myślałyśmy, że coś się stało rodzicom - jej albo moim. Im wiecznie coś się działo i przechodnie zawsze dawali nam cynk. Podeszłyśmy do okna, a tam na klepisku leżało dziecko, a dookoła niego gestykulujący ludzie. Zakręciło mi się w głowie i straciłam przytomność. Jak leciałam do tyłu, to jeszcze rąbnęłam głową w stół i miałam wstrząśnienie mózgu.
- A co z dzieckiem?
- Nic, chodzi teraz do szkoły. Spadła z trzeciego piętra i nic jej się nie stało, a ja osunęłam się na podłogę i przez kilka lat miałam paskudne migreny. Zawsze, kiedy podchodzę do okna, albo do jakiejś balustrady, mam wrażenie, że spadnę. Czasem widzę na dole Naomi, z przetrąconym kręgosłupem. I słyszę te wrzaski. - Anna wzdrygnęła się.
- Nie tak wyobrażałem sobie naszą randkę.
- Przepraszam.
- Skądże znowu. Moment, w którym uczepiłaś się rękawa marynarki i dygotałaś w moich ramionach zapisałem w pamięci i będę do niego wracał, ile razy mam na to ochotę.
- Dzięki wielkie! - Dała mu kuksańca.
- Gdybym mógł cofnąć czas o kilkanaście dni, kazałbym cię zamknąć na strychu, zamiast w piwnicy. Oszczędziłbym sobie zmartwień.

Możliwe. Anna nie chciała się wypowiadać. Spędziła tę noc na kanapie w swoim nowym, eleganckim ubraniu, przeklinając chwilę słabości i powracając do tych minut, w których kurczowo trzymała Santiago Zuletę za przedramiona, jakby zwisała przez okno nogami w dół, a on był parapetem. W końcu machnęła na to ręką.

Poranek zaczął się wcześniej niż zwykle.
- Hej! Hej, śpisz? - Fonsie energicznie otworzył drzwi i podbiegł do rozespanej zakładniczki. - Powiedział, że cię zabije. Słyszałaś o Ines Guevarze? Wiedziałaś, że miała romans z panem Sanchezem?
- Całe miasto już o tym wie, uspokój się. Kto ma mnie niby zabić?
- Santiago. Musisz uciekać. Powiedział mi, że cię trzepnie, a ja mu wierzę. Kiedy sytuacja się zaogni albo przestaniesz być potrzebna, skończą się sentymenty. Mówię ci.

Alfonso Jose wyglądał poważnie. Anna starła dłonią resztki tuszu do rzęs, a potem próbowała wyłapywać tańczące pod spojówką drobinki.

- Wiesz o tym, że odkąd tu jestem, marzę o ucieczce. I gdyby ona była taka prosta, pewnie już byśmy się nie widzieli.
- Pomogę ci. Zrobisz to szybko. Tu są fałszywe dokumenty, które wykonaliśmy na wszelki wypadek przed twoim transportem z Polski. O, zobacz jakie ładne zdjęcie, Photoshop, uwierzyłabyś? I pięć tysięcy dolarów. Polecisz w pizdu, urządzisz się w jakimś normalnym miejscu.
- No, hmm, brzmi super. Ale?
- Lubię cię i kocham Santiago. Nie chcę rozlewu krwi.
- A to nowość!
Fonsie uśmiechnął się krzywo.
- Musisz mi przyłożyć w zęby. Z całej siły, bez pozorowania. Kilka razy. Potem zamkniesz mnie w celi. Dojdziesz do dźwigni, pociągniesz ją do siebie. Masz do przebiegnięcia może ze dwa kilometry. Wpiszesz kod 9178 i wyjdziesz w sortowni poczty w Tuckahoe. Po wyjściu z poczty po prawej ręce zobaczysz kościół i Starbucksa. Tam, gdzie jest Starbucks, będzie też stacja pociągu. Do Grand Central masz czterdzieści minut.
- Skąd mam wiedzieć, że ktoś tam na mnie nie będzie czekał?
- Myślę, że wszyscy śpią. Ja tu pilnuję, a mi jeszcze nikt nie uciekł. Stracę przytomność i nie będę alarmował.
- Dlaczego mi ufasz?
- Nie bądź głupia. Jesteś młoda, masz życie przed sobą. Daję ci możliwość śmierci we własnym łóżku za osiemdziesiąt lat. Masz nową tożsamość i pieniądze, nikt nie będzie cię szukał. Domyślam się, że Valenzuela by ci sporo zapłacił za dostarczenie mu map. Ale skoro jesteśmy przyjaciółmi... dostajesz ode mnie carte blanche. Możesz zacząć nowe życie w miejscu, gdzie nic o tobie nie wiedzą. Wszyscy trafiliśmy do tego biznesu przez jakiś chory przypadek. Ty też jesteś już prawie w środku, a tam nic ciekawego na nikogo nie czeka... to twoja ostatnia szansa na ucieczkę. To nie jest życie, na które zasługujesz. Dlatego ci ufam.
- Hmm. Dziękuję.

Wypowiedź Fonsiego miała ręce i nogi. Nie wyglądała na pułapkę. Możliwość stania się tabula rasa, bez stygmatyzacji środowiska, brzmiała kusząco. Podjęcie decyzji nie było wbrew pozorom proste, na szczęście łączyła ich zbieżność celów. Anna bardzo chętnie godziła się na wszelką pomoc w ewakuacji z tego przeklętego miejsca. Skinęła głową i pokazała kciuk do góry. Opiekun więzienia przed wprowadzeniem myśli w czyn zamierzał podjąć jeszcze jeden trapiący go wątek.
- Paliłaś kiedyś trawkę?
- Tak.
- Dlaczego?
- Chciałam być modna, dorosła i uwielbiana.
- Myślałem, że powiesz, że z ciekawości. A uzależniłaś się?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie miałam pieniędzy.
- Myślałem, że powiesz, że chciałaś spróbować tylko raz, i że to nic nieznaczący epizod w twoim życiu poza dodatkowym doświadczeniem.
- Coś w tym guście. Czemu pytasz?
- Wyobrażam sobie pocałowanie dziewczyny jak wypalenie jointa. Coś do odhaczenia na liście.
- Jeśli mam odpowiedzieć serio - znam ludzi, których marihuana uzależniła psychicznie. Natomiast stosując alegorię, ty pewnie byś potrzebował solidnej dawki kompotu w żyłę.
- I co z tym zrobimy?
- Podrywasz mnie?
Fonsie się przeraził. To zabrzmiało tak okrutnie i obcesowo. Jakie kobiety potrafią być niedelikatne! Nie podejmując kwestii, otulił ją ramieniem i musnął jej usta swoimi. Subtelnie przygryzł dolną wargę Anny, a potem zadbał o spotkanie koniuszków języka. Po skończonej akcji, uśmiechnęli się do siebie. Dziewczyna nie ogarniała do końca tego, co się wydarzyło.
- Przecież chciałeś tylko skosztować tego, co przed kilkoma godzinami całowało się namiętnie z twoim elegancikiem.
Alfonso Jose pogrążył się w zadumie.
- Właściwie, masz rację.

Uśmiechnęli się do siebie ponownie. Anna spojrzała przez ramię kolegi na jego zegarek. Najbezpieczniej by było rozpocząć ucieczkę. Przerzuciła przez ramię wojskowy plecaczek, który nijak nie pasował do wieczorowej sukienki, westchnęła i zawinęła siedzącego na kanapie Fonsiego pięścią po szczęce.
- Musisz to zrobić mocniej. Udawaj, że mnie nienawidzisz.
- A jeśli złamię ci nos albo wybiję zęba?
- Trudno, potraktuję to jak odwet za twoje oczy i palec.

Uderzyła ponownie, tym razem znacznie mocniej. Wczuła się w rolę. Ruchem zwinnej kotki wydarła mu klucz z kieszonki koszuli i oswobodziła się w mgnieniu oka. On odprowadzał ją wzrokiem do wyjścia, a potem wywalił się na betonie i udawał prawie że nieboszczyka. Anna wzięła szpilki w dłoń i bosymi stopami podążała ku upragnionemu wybawieniu, objawionemu jako urząd pocztowy w Tuckahoe. To było boskie uczucie. Przez kilkanaście minut truchtu czuła się jak nowonarodzona. Przy bramie wstukała wymagany kod 9178. Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się. Nie mogła wejść do pomieszczenia sortowni, ponieważ zasłaniała jej odkryta szafa z paczkami. Musiała wpierw powyrzucać paczki na podłogę, a potem przecisnąć się między półkami. Pracownicy sortowni przyglądali się tej czynności z zdumieniu. Profilaktycznie unieśli ręce do góry, gdyby przybyła osoba miała broń.
- Po wyjściu do pociągu w prawo? - zapytała.
Pracownicy potwierdzili i Anna już po chwili biegła na peron. Przed Starbucksem włożyła buty. Przejrzała się w szybie. Uznała, że nie wygląda tragicznie i weszła do sklepu w celu kupienia sałatki na wynos oraz "kawy dnia". Sprzedawca odpowiedział na jej pytania dotyczące właściwego peronu orz metody kupna biletu. W pośpiechu za zbliżającym się pociągiem dziewczyna popchnęła na schodkach młodą damę wyelegantowaną w białą bluzkę i obcisłą spódnicę, spacerującą z kawą bez przykrywki, w butach na zdecydowanie za wysokich obcasach. Gorący napój chlusnął damie w dekolt.
- Gdzie ty masz oczy, cholera jasna? Pieprzony Nowy Jork, co za pojebane miasto! - krzyknęła za Anną młoda dama, o dziwo perfekcyjną polszczyzną.
Z ciekawości obróciła się, ale pochlapaną widziała pierwszy raz na oczy. Bluzka z białej zrobiła się beżowa.

Pociąg był klimatyzowany. Jechał szybko, ale zatrzymywał się na każdej możliwej stacji. W końcu dotarł na Grand Central - do miejsca, z którego Anna mogła odjechać praktycznie wszędzie.

 

KONIEC ZASKRONIEC. DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM ZA WIZYTY NA BLOGU I CIERPLIWOŚĆ W LEKTURZE.

Aczkolwiek ci, którzy kupią książkę, dostaną trzydzieści dodatkowych stron w prezencie =)

Odcinek 1

Odcinek 69

Nathii M.
O mnie Nathii M.

C'est moi.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura