Nathii M. Nathii M.
360
BLOG

Kraj Naddniestrzański - opowieści wakacyjne cz. 1

Nathii M. Nathii M. Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 37

Moja średnia z sesji letniej jak dotąd wynosi 5,0. Pomyślałam, że się pochwalę w Saloonie, bo autolaudacja na wydziale kończy się zdobyciem wielu fałszywych przyjaciół i równie wielu szczerych wrogów. Obnoszenie się z takimi stopniami w domu z kolei skutkuje pełnym wyrzutu stwierdzeniem: "Ty leniu. Czyli jednak można. A dlaczego wcześniej nie można było?" Wakacyjna refleksja zastała mnie nad podręcznikiem prof. Andrzeja Kidyby pod wiele mówiącym tytułem "Prawo Handlowe". Czyżbym w tym roku po raz pierwszy od długiego czasu miała się delektować międzysemestralną przerwą bez zmartwień na głowie? Oby, bo po co dodatkowy stres. Niektórzy ściągają burze, a ja w sposób naturalny ściągam kłopoty w podróżach, o czym traktuje seria "opowieści wakacyjne". Po politycznych bojach, zapraszam na chwilę relaksu.

Kraj Naddniestrzański, 2000r.

Istnieje na świecie państwo uznawane jedynie przez Abchazję i Osetię Południową. Dla Dagestanu, Kraju Basków, Irlandii Północnej, tureckiego Cypru czy Kosowa dwustukilometrowy pas ziemi na lewym brzegu Dniestru jest częścią Mołdawii. Jest nim także dla Rosji, choć stacjonuje tam rosyjskie wojsko, a były prezydent Władimir Putin czynił zabiegi by przyłączyć ów pas do matiuszki. Chodzi o Naddniestrzańską Republikę Mołdawską, w skrócie zwaną Naddniestrzem. Fragment Naddniestrza z miejscowością Balta należał przed wiekami do Wielkiego Księstwa Litewskiego, a później do Korony. W wyniku rozbiorów Rzeczpospolitej oraz wojen rosyjsko-tureckich całość problematycznego terytorium znalazła się we władzy carów. Po pierwszej wojnie światowej ten teren należał do Ukrainy, która została włączona do ZSRR. Swoje pretensje do całej obecnej Mołdawii zgłaszała także Rumunia. Język mołdawski był utożsamiany z rumuńskim zapisywanym grażdanką. Idea utworzenia autonomicznej mołdawskiej autonomicznej SSR w ramach ukraińskiej SRR zakiełkowała w 1922r. m.in. jako opór przed "ekspansją rumuńskiego szowinizmu". Stolica regionu mieściła się początkowo w Balcie, w potem w Tiraspolu. Z kolei mołdawska SRR powstała gdy na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow zaanektowano rumuńską Besarabię i połączono ją ze wspomnianą MASSR. Stolicą ustanowiono Kiszyniów. Sztuczność tworu łączącego ludność mołdawską i rumuńską z ludnością rosyjsko- i ukraińskojęzyczną stała się zarzewiem konfliktu, który pojawił się w fazie schyłkowej Związku Radzieckiego, a eskalował po jego upadku. W Mołdawii pojawiły się hasła chęci poddania Rumunii. Naddniestrze protestowało i domagało się autonomii w ramach mołdawskiej SRR, ale jej nie otrzymało. 2 września 1990r. tamtejsze władze deklarowały samozwańczo niepodległość i przyłączenie do ZSRR. Mołdawia w 1991r. wystąpiła z ZSRR, a problem Naddniestrza, a także zamieszkanej przez Turków wyznania prawosławnego Gagauzji, pozostał nierozwiązany. Oba regiony przeprowadziły referendum. Ludność domagała się secesji od Mołdawii. Jednocześnie wybrano władze obu "republik". Igor Smirnow z Kamczatki został prezydentem Naddniestrza i pełni tę funkcję do dziś. W okresie tworzenia się nowych organizmów toczyły się walki zbrojne. Po stronie naddniestrzan występowały niektóre jednostki rosyjskiej 14. Armii pod dowództwem gen. Aleksandra Liebiedzia i to właśnie groźba spacyfikowania Mołdawii przez całość tej armii skłoniła władze kraju do podpisania zawieszenia broni z Borysem Jelcynem. Między stronami utworzono zmilitaryzowaną strefę bezpieczeństwa, gdzie porządku pilnowały trzy bataliony mołdawskie, trzy naddniestrzańskie i - żeby nie było wątpliwości kto rozdaje karty - sześć rosyjskich. Pomniki różnych Leninów kwitną na ulicach, przejść się możemy ulicą Dzierżyńskiego, a ludzie żyją z saksów, z przemytu albo z przyzwyczajenia.

No i wszystko super. Tylko dlaczego temat został w Polsce otrąbiony dopiero po naszym niefortunnym "skrócie przez Mołdawię" w samochodowej wyprawie na Krym?

Był to rok 2000 i Krym dopiero zaczynał wracać do łask. Kiedy Rodzice rozpowiadali znajomym, że biorą mnie, moją Kuzynkę i mojego Kuzyna, i jedziemy samochodem w step, wszyscy pukali się po głowie. "Przecież was okradną. Mafia. Okupy. Złodzieje samochodów. Wrócicie do Polski w charakterze organów na przeszczep. A tam w ogóle są teraz jakieś hotele?" - rozbrzmiewało wokół. Poza masą dobrych rad i sloganów nikt nie słyszał o jedynym tak naprawdę konkretnym problemie, który stał się naszym udziałem. No, oczywiście nikt oprócz Dziadka.

- Ty chcesz jechać z dziećmi przez Mołdawię? Przecież tam jest wojna - powiedział Dziadek, który jest na emeryturze, śledzi bieżące wydarzenia i pewnego dnia w okolicy piątej rano usłyszał reportaż na ten temat w radiowej Jedynce.

- Co tata opowiada? Tata to chyba specjalnie zawsze takie rzeczy mówi. Wszystko, co ja chcę zrobić, zawsze jest źle - mój Tata ofuknął swojego.

- No tak, bo ty zawsze jesteś najmądrzejszy, nic starego ojca nie słuchasz, wszystko wiesz lepiej - zauważył Dziadek.

- E tam - Tata odpowiedział frazą będącą korelatem rodzicielskiego "Nie bo nie / Bo ja tak mówię".

Mama i Ciocia profilaktycznie wpadły w panikę, a ja z kuzynostwem w ekstazę. Zwyciężył zdrowy, jak by się wydawało, rozsądek: "Gdyby była wojna, to chyba by coś na ten temat mówili w Wiadomościach?" I pojechaliśmy. Ruszyliśmy na noc, na wieczór następnego dnia dojechaliśmy do miasta Czerniowce. Tu mieliśmy zatrzymać się na nocleg. Pytaliśmy o jakąś charoszą gastinicę i polecono nam hotel "Bukowina". Przybytek był barwy brudnoróżowej, a w szpanerskim neonie nie świeciło się "o". Zdziwienie numer jeden, w hotelu obowiązywały taryfy. I - dla "swoich", II - kraje WNP i "pribaltika", III - inni. Pani chciała policzyć nam jak "innym", ale Tata przekonał ją stwierdzeniem: "Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica". Do dyspozycji gości pozostawały dwie windy, z których żadna nie działała ("Lift nie rabotajet" - tłumaczono nam). Na następny dzień obudziła mnie informacja o braku wody i konieczności korzystania z mineralnej z wiaderka. Każdego piętra strzegły panie etażowe. Przy wymeldowywaniu sprawdzały, że aby czegoś nie ukradliśmy (na przykład jedną z kostek szarego mydła albo gruby koc, co go musieliśmy włożyć w poszwę na kołdrę). Przestrzegły nas, żebyśmy przez Mołdawię nie jechali, bo "są kolejki na granicy". Rodzice odebrali to jako przejaw chęci zatrzymania turysty we własnym kraju, zwłaszcza że jakiś facet na parkingu zaprzeczył istnieniu tychże kolejek. O 11.30 zawitaliśmy na ukraiński "automobilnyj punkt propustki" i faktycznie, byliśmy jednymi z pierwszych do odprawy. Do Odessy planowaliśmy dojechać na 18.00. Niestety, Tata musiał chodzić między celnikami jak od Annasza do Kajfasza. W jednym okienku dawali kwit, w innym zabierali, za wszystko trzeba było płacić. Pogranicznicy nie sprawdzali nam w ogóle bagaży, natomiast bardzo szczegółowo wszelakie ubezpieczenia, "deklaracju na maszinu" i inne papierki.

- Tato, oni idą na ilość, weź jeszcze mapę - doradzałam.

Płaciliśmy kolejno za przejazd przez ziemię Bukowina (za przejazd przez Ukrainę wybuliliśmy już na przejściu w Szegini, ale "Bukowina to nie Ukraina" - poinformowano nas), ochronę środowiska (no tak, bo nasz samochód prosto z salonu na pewno jest groźniejszy od lokalnych "maszin" w których jak trzaśnie się jednymi drzwiami otwierają się drugie - jakimś cudem ich kierowcy wjeżdżali nie sprawdzani) aż wreszcie doszliśmy do kontrowersyjnej sprawy tranzytu. Pani celniczka najpierw próbowała Tacie wmówić, że jest Rosjaninem, bo coś za dobrze mówi po rosyjsku, i na pewno jedzie z rodziną tranzytem przez Ukrainę do Rosji. Kiedy to nie przeszło, stwierdziła, że w ogóle nie wierzy w nasz tranzyt przez Mołdawię na wakacje na Krym, tylko że jedziemy docelowo do Mołdawii tranzytem przez Ukrainę. Jeżeli jest inaczej, musimy wracać na przejście Medyka/Szeginia po dodatkową pieczątkę. Kazała płacić 75$. W końcu przyznała, niemal ze łzami w oczach: "Ja nie winowata". Okazało się, że na granicy obowiązywał cennik, a podstawą do naliczenia myta była marka samochodu.

Mołdawscy celnicy kazali płacić 30$ za wizę i ubezpieczenie na miesiąc. Tłumaczenia z serii "panie, my tu na kilka godzin" nie dawały rezultatu. Pogranicznik zgubił stempel i druki, więc wypisał dokumenty na przypadkowo znalezionym papierku, a ponadto się zdziwił: "Po co wy w ogóle pakujecie się do Mołdawii, jak wy nie na handel?".

Pustymi szosami śmigało się rewelacyjnie. Może nieco mniej zabawne były te zdarzające się raz po raz hopki, które podzieliliśmy na wyrzutnie (wszyscy zarywają głowami o sufit), zapadnie (kierowca na hamulec naciska nosem) oraz przerzutnie (pasażerowie z przednich siedzeń zamieniają się miejscem z pasażerami z tyłu). Tuż przed Kiszyniowem zwróciliśmy uwagę na betonowe bloki i mundurowych z kałachami. Mama od razu wie: "Więźniowie pracują". I do mnie: "Idź zapytaj tych policjantów o obwodnicę." No to ja, dziecko, w te pędy z samochodu i przyjaźnie się uśmiecham, a na to wojskowy do mnie huzia z karabinem i wrzeszczy: "My sołdaty swabodnej ruskiej respubliki Primorje!" Było to o tyle ciekawe, że nazwa "Primorje" nijak się ma do oficjalnej i wybadanej parę miesięcy po powrocie nazwy "Kraj Naddniestrzański". Najbliższe morze jest przy Odessie. No, chyba że planują jakąś ekspancję ;)

- Tttt...to może pan porozmawia na ten temat z moim Tatą? - delikatnie zasugerowałam.

"Chyba tam nie wolno tak blisko podchodzić" - dysputowano w tym czasie w samochodzie.

Przyprowadziłam żołnierza, który naświetlił nam z grubsza sytuację, pokazał obwodnicę i przestrzegł, że będziemy zatrzymywani na kontrolę co parę kilometrów. Poczułam się jak Tony Halik. Kolejny patrolowiec miał przeszukać bagażnik w poszukiwaniu "arużji, pornografii i narkotików" a w praktyce od razu go zamknął napotykając się na piłkę do siatkówki, skarpetki na zmianę i paczkę podpasek. Skierował nas więc do punktu wydawania "tałończyków" uprawniających do przejazdu. Urzędnik nie wbijał nic do paszportu, tylko na karteluszku wypisał dane Rodziców zaznaczając +3, czyli dzieci. Od razu wiedziałam, że bekniemy za te +3 przy następnej kontroli. I cóż za niespodzianka - faktycznie! "Bo nie wiadomo, czy chodzi o te trzy osoby znajdujące się w tej chwili w samochodzie. W takiej sytuacji trzeba płacić 15$". Jakie szczęście, że Kuzyn z Kuzynką mają to samo nazwisko co ja, a Kuzynka choć urodzona w tym samym roku, to jednak o jedenaście miesięcy starsza. Zamiast manipulować wywozem cudzych dzieci za granicę, strażnicy tylko filuternie uśmiechali się do Rodziców przy sprawdzaniu dat.
Prawdę mówiąc dzisiaj nie pamiętam, czy w starych paszportach były wymienione imiona matki i ojca, ale jeśli tak, to na szczęście sprawdzający tego nie znaleźli.

Najciekawsze sytuacje wydarzyły się w stołecznym Tiraspolu. Stoimy sobie spokojnie na czerwonym świetle, aż tu nagle jakiś wariat za nami zaczyna trąbić wniebogłosy. Od razu zza krzaka wyskakuje gruby policjant z wąsem i orderami jak sierżant Garcia, i leci do nas (światło nieustannie czerwone), że blokujemy szosę. Pokazujemy palcem na zmieniającą się sygnalizację, jednak nie jest to wystarczający argument dla aparatczyka. Każe płacić i wymienia ileś tam "miłionów" lokalnej waluty. Tata zaczyna wzywać wszystkich świętych zrozumiałych na arenie międzynarodowej: "Jezusie Nazarejski, święta Mario, święty Józefie" na co przerażony sierżant Garcia uspokaja: "Cichaj, cichaj! To adin dołar!"

Po chwili zatrzymał nas żołnierz celem sprawdzenia, czy na przestrzeni ostatnich pięciu kilometrów nie zgubiliśmy dokumentów. Udawał, że chce coś przeciąć i zapytał, czy mamy scyzoryk. Tata miał i mu podał. Uradowany żołnierz orzekł: "Aaaa-haha! Przemyt białej broni! Na trzy dni do więzienia!" Skończyło się na dziesięciu dolarach i to po negocjacjach, bo zaczęli od pięćdziesięciu:

- Pięćdziesiąt? No to zamknij mnie pan jak chcesz - przynajmniej się prześpię i od żony odpocznę.

Raporty różnego typu organizacji przedstawiają Kraj Naddniestrzański jako ostoję przemytu wszelakiego, co w sumie dziwi, biorąc pod uwagę liczbę wojska i policji na tamtym terenie ;). Władze w oficjalnych komunikatach temu przeczą, nazywając wrażą propagandą. Fakt faktem, staliśmy na moście w bardzo długiej kolejce w oczekiwaniu na wjazd na Ukrainę,a po rzece między trzcinami tylko śmigały łodzie jakichś cichociemnych. Na moście nie było wiele miejsca. Nagle jakiemuś kierowcy autobusu zachciało się cofać. Wszyscy musieli wykonać szereg skomplikowanych ewolucji, żeby umożliwić mu ten manewr. Wtedy wyszło na jaw, jak bardzo międzynarodowe jest "polskie" wulgarne słownictwo. Zewsząd k.., ch..., pier..., jeb... Od razu kolejką zainteresował się siedzący dotychczas bezczynnie pan z okienka, który wyłapał nas, jakichś Holendrów i litewskiego tira do odprawy, i kazał nam zjechać, a resztę puścił nieomal na słowo honoru.

Tata cofa. 

- Tam jest słupek, uważaj - przestrzega Mama.

- Widzę, przecież ślepy nie jestem - denerwuje się Tata.

- Wjeżdżasz prosto na słupek!

Tata chce coś zjadliwie skomentować, ale już nie daje rady, bo właśnie oto część zderzaka ulega kasacji o rzeczony słupek. W powietrzu zawisł kolejny polski wyraz. Widać, jak para bucha Tacie z nosa i czeka on albo na "A nie mówiłam" Mamy, żeby móc odpowiedzieć: "Czy ty musisz zawsze tyle jazgotać?" albo na nasze źle tłumione chichoty, żeby wrzasnąć: "A wy tam zasłaniacie tylną szybę, zamiast się pochylić, widzicie, że wujek cofa i słyszycie, że ciocia mówi, że można wjechać na słupek!". Ponieważ baliśmy się odezwać ani nawet zaśmiać, Tata wyszedł z wozu w bojowym nastroju i... od razu załatwił nam przejazd.

Nathii M.
O mnie Nathii M.

C'est moi.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości